niedziela, 8 grudnia 2013

Racuszki dyniowe

Za oknem zimno i mroźno, chciałoby się zjeść coś ciepłego i pachnącego przyprawami. Idealnym rozwiązaniem są dyniowe racuchy z prażonymi jabłkami.


RACUCHY
1 łyżka (25 g) świeżych drożdży
1 szklanka musu dyniowego
1.5 szklanki mąki gryczanej
1 szklanka letniej wody
szczypta soli
1 łyżeczka brązowego cukru
1 gwiazdka anyżu

Drożdże wymieszałam z cukrem, dodałam łyżkę mąki i trochę wody, aż zaczyn uzyskał konsystencję gęstej śmietany. Odstawiłam w ciepłe miejsce na 20 minut.
W tym czasie obrałam upieczone w piekarniku dynie i zmiksowałam je na gładką masę. Akurat do tego przepisu użyłam pół na pół dyni Hokkaido i Muscat de Provence. Hokkaido jest intensywnie orzechowa (szczególnie po upieczeniu) i niezbyt wilgotna, natomiast Muscat de Provence ma bardzo słodki smak i delikatny owocowy aromat. Jak dla mnie jest to idealne połączenie do wszelkich wypieków.
Do gotowego zaczynu dodałam dynie, resztę mąki, sól i wodę, mieszałam do uzyskania gęstego ciasta, które można nakładać łyżką. Na końcu zmiażdżyłam w moździerzu gwiazdkę anyżu i dodałam ją do ciasta. Zostawiłam do wyrośnięcia na około godzinę.
Suchą, teflonową patelnię bardzo mocno rozgrzałam i nakładałam na nią ciasto (ok. 1 czubata łyżka na 1 racuszka). Zmniejszyłam gaz i piekłam aż do zrumienienia, z obu stron.

PRAŻONE JABŁKA
2 średnie jabłka (KWAŚNE!)
8 daktyli
2 łyżeczki cynamonu
2 łyżki wody
2 łyżki zmielonych orzechów włoskich

Jabłka pokroiłam w kostkę, daktyle w plasterki. Rondelek z grubym dnem mocno rozgrzałam, wrzuciłam do niego owoce, cynamon i wodę, prażyłam przez kilka minut, aż jabłka stały się szkliste. Po zdjęciu masy z ognia dodałam orzechy i wymieszałam.


Piękne pomarańczowe racuszki i pachnące cynamonem jabłka są dla mnie idealnym połączeniem na drugie śniadanie. Ale na wszelki wypadek nie ryzykujcie i NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!!!

niedziela, 6 października 2013

Okaracznica, czyli "jajecznica" bez jajek

 Nie pisałam dłuuugo, wiem. No bo o czym? Letnia kuchnia jest tak prosta, że naprawdę nie warto było sobie zawracać głowy. Każdy wpis wyglądałby tak samo: znajdź w ogrodzie warzywo na które masz ochotę i zjedz je na surowo/ ugotuj/ uduś/ upiecz. I tyle. Ewentualnie dodaj trochę kaszy. Mimo, że pozornie wszystkie wakacyjne obiady były takie same w ogóle mi się to nie nudziło. Wcale, a wcale! Różnorodność owoców i warzyw zaspokoiła moje podniebienie i teraz pozostaje tylko z niecierpliwością oczekiwać na następne lato. No i oczywiście korzystać z zapasów.

Dzisiaj śniadaniowa "jajecznica".Jej bazą jest okara - zmielona soja, która pozostała po przygotowaniu mleka sojowego. Żółciutki kolor to oczywiście kurkuma, a jajeczny posmak, to czarna sól - kala namak. Dzięki dużej zawartości siarki ma charakterystyczny smak i zapach jajka. Jeśli nigdy nie próbowaliście, szczerze polecam. Można ją kupić w sklepach ze "zdrową żywnością" i oczywiście na allegro.


OKARACZNICA

5 łyżek okary sojowej
1 średnia cebulka
1/4 łyżeczki kurkumy
1/4 łyżeczki czarnej soli
świeżo mielony pieprz

Cebulę pokroić w kostkę, uprażyć na suchej patelni, zalać odrobiną wody i dusić do miękkości. Dodać okarę, kurkumę i sól, smażyć przez kilka minut. Podawać na toście z razowego chleba, obficie posypaną grubomielonym pieprzem. Świetnie smakuje z pomidorem i ogórkiem małosolnym


P.S. Pamiętajcie, NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!!!

P.P.S I jeszcze w temacie siarki. Tak wiem, nie zgadzam się z treścią tej piosenki, ale Smalec też już nie, a mimo to nadal ją grają (Woodstock'11 <3 ) Poza tym ten baaaas!!!!


sobota, 15 czerwca 2013

Hyćka czyli czarny bez

Widzieliście zeszłoroczny wpis Kury z Doktoratem?
Sprawdźmy więc check-listę. Czereśnie - są. Bez czarny - kwitnie. Kosaćce - ???


Mamy więc dwa trafienia na trzy. 66,7%. Czyli więcej 60%. Czyli zaliczone. A więc z pełną świadomością powagi tych słów pragnę poinformować - NADESZŁO LATO!!! Po krótkiej, zimnej i deszczowej wiośnie upały, czereśnie i bez powitałam z jeszcze większym entuzjazmem niż w latach poprzednich.


No właśnie, bez. Dziki krzew, który rośnie na każdej glebie, nawet przy niewielkich ilościach wody. Nieodłączny element polskiego krajobrazu, porasta miedze, wiosną zakwitając pięknymi kremowymi kwiatkami, które roztaczają w całej okolicy charakterystyczny słodko-mdły zapach. Późnym latem natomiast baldachy ozdabiają ciemnofioletowe koraliki bzowych owoców, z których przygotowuje się soki, konfitury, nalewki i herbatki. Ważne! Zarówno owoce, jak i kwiaty nadają się do spożycia WYŁĄCZNIE po obróbce cieplnej.


Kwiaty zbiera się, kiedy cały baldach jest już rozkwitnięty, ale nie zaczął się jeszcze osypywać. Jak podaje niezawodna Wikipedia zbiór należy przeprowadzić w słoneczny dzień. Tak też wczoraj uczyniła moja Siostra i dlatego dziś mogłyśmy raczyć się pysznym ciastem bzowo-morelowym. Zu ze swoich kwiatów rozpoczęła produkcję bzowego wina (najobleśniejszy trunek, jaki w życiu zdarzyło mi się wąchać; o smaku nic nie powiem, bo nie odważyłam się spróbować. Zdesperowani degustatorzy twierdzili, że jest pyszne). Oprócz tego kwiaty można suszyć i parzyć z nich przeciwprzeziębieniowe herbatki. No i oczywiście smażyć w cieście naleśnikowym.
Ja zainspirowana przepisem z Magazynu Kuchnia stworzyłam własną wariację tego ciasta, które chcę wam dzisiaj przedstawić.

CIASTO BZOWO-MORELOWE



5 baldachów kwiatów bzu czarnego
2 szklanki mąki pszennej pełnoziarnistej
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka cynamonu
1/2 łyżeczki kardamonu
1/4 łyżeczki kurkumy
1/2 litra kompotu morelowego (ewentualnie mógłby to być dżem morelowy zmiksowany z wodą)
1 łyżka octu jabłkowego
1 łyżka oliwy z oliwek

Kompot, ocet i oliwę zmiksowałam, aż wszystkie morele się rozpadły. Dodałam suche składniki i szybko wymieszałam. Dno keksówki wyłożyłam ciastem, równomiernie obsypałam je kwiatkami (bez zielonych łodyżek), dodałam jeszcze dwie warstwy ciasta i kwiatków. Piekłam w temperaturze 180 st. przez około 35 minut.


I pamiętajcie, NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!!! Tak na wszelki wypadek.

Na koniec jeszcze jedna rzecz, która po lekturze Harry'ego Potter'a już zawsze będzie pojawiać się w mojej głowie na hasło "czarny bez" - Czarna Różdżka.


piątek, 14 czerwca 2013

Czereśnie

Dzisiaj zapraszam na czereśnie.


Oraz czereśnie.


I czereśnie.


Do wyboru także czereśnie.


A na koniec...


Tak, zgadliście - czereśnie.
Bez przepisu, bo czereśnie się po prostu je. W ilościach hurtowych. Najlepiej prosto z drzewa, ale z braku laku...
Więc korzystajcie, bo sezon krótki.


Tylko pamiętajcie, NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!!! Oficjalnie ostrzegam - czereśnie uzależniają. I jest to najtrudniejszy nałóg, z którym przyjdzie Wam walczyć.

sobota, 8 czerwca 2013

Zielsko na talerzu

Sezon na dziką zieleninę właściwie już się skończył, ale może jeszcze uda Wam się znaleźć co nieco młodych listków. A jeśli nie, to zajrzyjcie tu w przyszłym roku ;)
Jeśli będziecie zbierać zieleninę, pamiętajcie, żeby robić to z dala od ruchliwych dróg i raczej niekoniecznie na popularnych trasach psich spacerów... Wiadomo, najlepiej byłoby znaleźć jakieś miejsce nietknięte cywilizacją, gdzie rośliny żyją sobie w naturalnym, niezakłócanym przez człowieka środowisku, ale takich miejsc ze świecą szukać.

Zachwyca mnie to, jak pospolite rośliny zamieniają się na talerzu w wykwintne dania. Pozbądźcie się uprzedzeń, że to przecież jest zwykłe zielsko rosnące przy drodze i spróbujcie. Warto. W poniższym "zestawieniu" zabrakło pokrzywy, bo akurat kiedy powstawały te potrawy była jeszcze za mała. Na szczęście nadrobiłam zaległości :) W zamrażarce czekają na mnie lody na patyku o smaku jabłkowo-pokrzywowym, a koktajl banan-pokrzywa-mięta jest jednym z moich ulubionych

KASZOTTO Z PĄCZKAMI MLECZA


Chyba moje ulubione danie z dzisiejszego menu. Pączki mlecza po ugotowaniu robią się cudownie maślane w smaku. A kiedy się je rozkroi ze środka wydobywa się piękny wachlarzyk malutkich, żółtych płatków...
Pamiętajcie, aby zrywać młode pączki. Te rozkwitające może i wyglądają efektownie, ale mogą być gorzkie i popsują całą potrawę.

1 średnia cebula
miseczka pączków mlecza
1 filiżanka kaszy jaglanej
1 łyżka oliwy z oliwek
sól i pieprz

Cebulę pokroiłam w drobną kostkę, usmażyłam na złoto na oleju. Pod koniec smażenia dorzuciłam pączki i chwilkę razem dusiłam. Dodałam kaszę, zalałam 3 filiżankami wody i dusiłam bez przykrycia na małym ogniu. Na koniec gotowania doprawiłam solą i pieprzem. Podawałam ze suszonymi pomidorami.



PESTO Z LIŚCI MNISZKA


3 spore garści listków mniszka (nadają się tylko młode listki, ze środka "rozetki")
3 łyżki orzeszków ziemnych
2 ząbki czosnku
sól i pieprz
1 łyżka oliwy z oliwek


Liście mniszka zmiksowałam na gładką masę w niewielkiej ilości zimnej wody. Dodałam orzechy, czosnek, sól i pieprz i znowu zmiksowałam. Na koniec wlałam oliwę z oliwek i blendowałam tak długo, aż sos się zemulgował.


Pesto jest pyszne, bardzo charakterystyczne. Zupełnie inne niż wszystkie pozostałe pesto, które jadłam do tej pory. Czuć w nim lekką goryczkę mniszka i zdecydowany aromat fistaszków.

ZUPA Z LIŚCI RZODKIEWKI


3 pęczki liści rzodkiewki
3 - 4 szklanki bulionu warzywnego

Najprostsza zupa na świecie. Liście rzodkiewki posiekałam i ugotowałam w bulionie do miękkości. Trwało to ok. 5 minut. Na koniec wystarczyło zupę zmiksować.

Pamiętajcie, NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!!! No bo jak to tak, zielsko jeść? Czy Wy jesteście królikami?

piątek, 10 maja 2013

Bliny gryczane z pesto



Nareszcie zaczął się sezon na wiosenne warzywa i owoce. Mogłabym się teraz żywić wyłącznie nimi. Nie ma nic lepszego na śniadanie niż koktajl złożony z własnoręcznie wyhodowanego szpinaku, banana i siemienia lnianego. Pysznie, zdrowo i zielono. W ogóle wszędzie zrobiło się zielono: na ryneczku, w ogrodzie, w parkach. Aż nie chce się siedzieć w domu (no może jednak warto byłoby czasem wpaść do kuchni, bo jednak bycie RAW nie do końca mnie przekonuje). Podczas majowego weekendu na moim stole panowała zielenina, niestety zdjęcia zostały w domu i przepisy w najbliższym czasie nie trafią na bloga. Ale Wy korzystajcie. Z sałaty, rukoli, szpinaku, liści od rzodkiewki, pokrzywy, mniszka i stokrotek. Teraz są tak pyszne jak nigdy w ciągu całego roku. 

Dzisiaj w ramach dalszego zielenienia pesto z rukoli i bliny. Szybki i lekki obiad idealny na gorące majowe popołudnie.


BLINY GRYCZANE

1/2 szklanki kaszy gryczanej niepalonej
1/2 szklanki mąki pszennej pełnoziarnistej
1 łyżka maku
1 łyżka drożdży
1/2 szklanki letniej wody
duża szczypta soli

Kaszę gryczaną zmieliłam w młynku na mąkę. Drożdże rozpuściłam w wodzie, dodałam obie mąki, sól i mak, wymieszałam. Powstało gęste ciasto jak na racuszki/ pancakesy. Ciasto odstawiłam na godzinę w ciepłe miejsce, żeby wyrosło (można je też zostawić na całą noc w lodówce). Na gorącą, suchą patelnię teflonową wykładałam łyżką porcje ciasta i formowałam z niego placuszki wielkości dłoni. Smażyłam na małym ogniu po ok. 3 minuty z każdej strony (aż zrobiły się lekko rumiane). Z tej ilości składników wyszło mi 7 blinów. Najlepiej smakują na ciepło, choć na zimno, z dżemem gruszkowym też są niczego sobie ;)

PESTO Z RUKOLI
spory pęczek rukoli
2 ząbki czosnku
2 łyżki słonecznika
duża szczypta soli
czerwony pieprz

Rukolę pokroiłam na 3 - 4 centymetrowe kawałki i zmiksowałam z odrobiną wody. Dodałam zgnieciony czosnek, słonecznik, sól, świeżo mielony pieprz. Miksowałam przez chwilkę, aż słonecznik rozpadł się na małe kawałeczki, a sos zmienił kolor z trawiasto-zielonego na pastelowo zielony. Jeśli chcecie możecie dodać kapkę oliwy, żeby pesto jeszcze lepiej zemulgowało. 



Pamiętajcie, NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!!! (Bo wydłubanie z pomiędzy zębów maku i resztek rukoli to nie lada wyczyn ;) )

piątek, 12 kwietnia 2013

Wiosennie?

Myślicie, że to już? Bo ja mam szczerą nadzieję. Już raz w tym roku wiosna mnie oszukała. Wleciała tylko na kilka dni, po czym znów usunęła się w cień starszej siostry. A teraz może, może... Na każdym kroku zauważam jej zwiastuny. Coraz bardziej pęczniejące gałązki, zieleniąca się trawa, krokusy rozkwitające na klombach. Wody w Warcie jakby więcej, słońce świeci coraz intensywniej i nawet chmury nie są takie ponure jak zwykle. Dziś rano idąc siąpił z nieba lekki deszczyk. Akurat przechodziłam przez park, i wiecie co poczułam? Zapach ziemi. Taki prawdziwy zapach świeżo zmoczonej ziemi. Tak może pachnieć tylko wiosną. A więc chyba już jest.

Za oknem coraz bardziej wiosennie, na talerzu też chciałoby się coś kolorowego. I proszę, nie poddawajcie mnie linczowi. Zazwyczaj żywię się sezonowo i lokalnie, ale dzisiaj... odpuściłam sobie. Trudno. Pragnę wiosny i świeżych warzyw. Skusiłam się na nowalijki. Wiem, że napakowane chemią, że bez smaku, ale raz w roku chyba mnie nie zabiją, prawda? Zu przygotowała pyszną kolację i prezentuję Wam jej pomysł.

SAŁATKA CESAR wg Zu


kilka liści sałaty lodowej
garść pomidorków koktajlowych
kawałek ogórka
kilka oliwek
3 - 4 kotlety sojowe (namoczone we wrzątku i pokrojone w paski)
duża szczypta soli
1 łyżeczka słodkiej papryki
1 łyżeczka bazylii
1 łyżka oliwy
kromka chleba razowego

SOS
2 łyżki oliwy z oliwek
1 łyżeczka musztardy
1 łyżeczka octu winnego
2 ząbki czosnku
1/2 łyżeczki suszonej bazylii
szczypta soli
3 - 4 łyżki wody

Z papryki, bazylii, oliwy i soli przygotować marynatę, obtoczyć w niej kawałki kotletów i usmażyć.
Chleb pokroić w kostkę i zrumienić na suchej patelni.
Ogórka pokroić w półplasterki, pomidorki na połówki, oliwki w talarki, a sałatę porwać na kawałki.
Wszystkie składniki sosu blendować do uzyskania gładkiej emulsji.
Na talerzu ułożyć sałatę, ogórki, pomidory, oliwki i kotlety. Polać sosem, posypać grzankami.

 
Niby warzywnie, ale jednak niezdrowo. Dlatego lepiej nie ryzykujcie i NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!

P.S. Jutro rusza Tydzień Weganizmu. Ktoś się odważy i na tydzień spróbuje zrezygnować z produktów odzwierzęcych?



sobota, 16 marca 2013

Czekoladowy koktajl

Od jakiegoś czasu w blogosferze bardzo popularne stały się tzw. green smoothie. Wszędzie ich pełno. Ja rozsmakowałam się w nich w wakacje. Piłam je praktycznie codziennie wieczorem, łącząc w dowolnych kombinacjach: jabłka, gruszki, brzoskwinie, morele, jeżyny, porzeczki czarne i czerwone, winogrona, śliwki, miętę, zieloną pietruszkę, szpinak, botwinkę... I za każdym razem powstawał pyszny, gęsty shake.
Dzisiaj zimowa wariacja na ich temat, idealne śniadanie, kiedy nie możecie już patrzeć na jaglankę. Nie zniechęcajcie od razu. Na pierwszy rzut oka połączenie tych składników brzmi okropnie, ale wystarczy tylko łyk, aby z miejsca się w nim zakochać. Nie podchodźcie sceptycznie do do pokrzywy! W ogóle nie wyczuwa się jej smaku, a niesie ze sobą wapń i żelazo, które szczególnie na przednówku ciężko zbilansować w wegańskiej diecie. Śliwki zapewnią słodkiego kopa na kilka godzin, jabłko witaminy C, aby dobrze wchłonęło się żelazo z pokrzywy, a orzechy kwasów tłuszczowych omega-3. No i kakao. Nie dość, że nadaje koktajlowi pyszny czekoladowy smak i ma mnóstwo magnezu, to jeszcze wpływa na wydzielanie serotoniny. A po niej, wiadomo - uśmiech od ucha do ucha przez resztę dnia :)

CZEKOLADOWY KOKTAJL


1 jabłko
garść suszonych śliwek
2 łyżki orzechów włoskich
2 łyżki suszonej pokrzywy (ja miałam całe liście, własnoręcznie ususzone wiosną. Pewnie taka z zielarni też się nada)
1 czubata łyżeczka kakao
woda

Wieczorem dnia poprzedniego w dwóch naczyniach namoczyłam składniki koktajlu: w jednym orzechy, w drugim śliwki i roztartą w dłoniach pokrzywę. Rano odlałam wodę z orzechów, wrzuciłam je do śliwek i pokrzywy i zmiksowałam. Jabłko pokroiłam na kilka kawałków, wycięłam gniazdo nasienne i razem z kakao dodałam do koktajlu. Zblendowałam na dość gładką masę, chociaż kawałeczki orzechów i skórki jabłka były wyczuwalne w gotowym shake'u. Dolałam wody do pożądanej konsystencji.


I już. Gotowe. Śniadanie w 2 minuty. Swoisty rekord, prawda? A jaka to przyjemność wypić rano gęste, słodkie i czekoladowe smoothie...
Ale lepiej nie ryzykujcie i NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!

niedziela, 10 marca 2013

Russian Tea Cakes


Nagły powrót zimy spowodował też nagły zwrot w mojej kuchni. Z dań lekko-zielono-wiosennych na ciepłe, rozgrzewające i pachnące tysiącem przypraw. Mam nadzieję, że to już ostatni raz w tym sezonie...

Przeglądając zakładkę, z przepisami "do wypróbowania" znalazłam idealne słodycze na niedzielny podwieczorek. Nie mam pojęcia skąd mam ten przepis, gdzieś po głowie błąka mi się "Russian Vegan Cookbook", ale nie jestem pewna... W każdym razie przepis wart spróbowania. Z oryginalnego przepisu wyrzuciłam cukier, margarynę zamieniłam na emulsję olejowo-wodną, dżem malinowy na powidła morelowe. Wyszły mi mięciutkie, rozpływające się w ustach kuleczki w pięknym słonecznym kolorze (MORELE!), obłędnie pachnące cynamonem. O właśnie, cynamonem. W przepisie też go nie było. Ale od dawna miałam ochotę wykorzystać patent Asi Ś., która na Tłusty Czwartek przygotowała pączki obsypane cynamonowym cukrem pudrem. Wszyscy się nimi zachwycali, teraz już rozumiem dlaczego ;)

ROSYJSKIE CIASTECZKA DO HERBATY


3 łyżki dowolnego dżemu (jak już wspomniałam u mnie powidła morelowe, zużyłam cały słoiczek 250 ml)
3 łyżki oleju rzepakowego
5 łyżek zimnej wody
1.5 szklanki mąki (u mnie żytnia pełnoziarnista)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
3 łyżki orzechów włoskich
1 łyżka cukru
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka cukru waniliowego

Dżem razem z olejem i wodą zmiksowałam blenderem na gładką emulsję. Orzechy dość drobno posiekałam, dodałam do masy morelowej razem z mąką i proszkiem do pieczenia. Wymieszałam łyżką do uzyskania jednorodnego, gęstego ciasta. Zwilżonymi dłońmi formowałam kuleczki wielkości orzecha włoskiego (wyszło mi ich 20). Piekłam w temperaturze 180 st. przez ok. 20 minut (aż do zrumienienia spodów).
W tym czasie w młynku do kawy zmiksowałam oba cukry i cynamon, aż powstał drobniutki puder. Gorące ciasteczka obsypałam z obu stron cukrem (przez drobne sitko!), zostawiłam do wystygnięcia.


Coś czuję, że przepis będzie podstawą do eksperymentowania z innymi dżemami i orzechami. Pamiętajcie, NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!

I na koniec tematycznie:


Mam cynamon na powiekach,
Pod paznokciem i na plecach
Mam!




sobota, 2 marca 2013

Wiosna, wiosna, wiosna!!!

Też to widzieliście??? SŁOŃCE! Wiosna! Tak się cieszę. Lubię zimę, ale marzec to już najwyższy czas na przebłyski słońca pomiędzy chmurami, dodatnią temperaturę i spacery...

W związku ze zmianą aury należałoby zamienić gęste zupy i jednogarnkowce na sałatki, lekkie pasty, kotleciki i placki. W pojemniku na oknie już zaczynają rosnąć kiełki rzodkiewki, w ogrodzie pod cieniutką kołderką z ziemi leżą sobie nasionka sałaty, szpinaku, rzodkiewki, rukoli i tylko czekają aż zrobi się ciut cieplej i będą mogły wzbić swe pierwsze, jeszcze troszkę rachityczne, zielone listka ku słońcu. A ja czekam razem z nimi.

Jaki kolor kojarzy Wam się najbardziej z Wiosną? No jasne, zielony. Dlatego na dzisiejsze śniadanie cudownie zieloniutka, pachnąca i lekko pikantna pasta z awokado i rzeżuchy. Podana na bułce tzw. wiosennej...

MASŁO RZEŻUCHOWE


1 dojrzałe awokado
5 - 6 łyżek rzeżuchy
szczypta soli morskiej

Awokado przekroiłam na pół, wyjęłam pestkę i wydrążyłam miąższ łyżeczką. Rzeżuchę posiekałam na 3 - 4 kawałki. W pojemniku blendera umieściłam  wszystkie składniki i miksowałam tak długo, aż uzyskałam gładką pastę.


Pyszniutkie i szalenie wiosenne. Uzależnia. Więc na wszelki wypadek nie ryzykujcie i NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU.

Soundtrack oczywiście wiosenny, a więc:



czwartek, 31 stycznia 2013

Fava aglio, olio e peperoncino



Po czym rozpoznać zbliżający się egzamin? Po stosach książek zalegających wokół łóżka? Po podkrążonych oczach? Po porozrzucanych wszędzie kserówkach, notatkach i skryptach? Dobry żart.
Studenckie mieszkania nigdy nie są tak czyste jak przed zbliżającą się sesją. I im termin egzaminu jest mniej odległy tym bardziej brać studencka nabiera ochoty do sprzątania. Nie ominęła ona i mnie. Mieszkanie lśni czystością (a przynajmniej lśniło w niedzielę, bo w nieznany sposób bałagan znów zaczął narastać…), zaległe pranie sprzed dwóch tygodni schnie, zrobiłam przegląd lodówki i zaplanowałam obiady na cały tydzień.
Zu też się uczy. I tak np. wczoraj goliła swoje skarpetki (???). Aż wolę nie wiedzieć, co jeszcze robi za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju ;)
Ja z braku pomysłów na lepsze zagospodarowanie czasu przeznaczonego na naukę posegregowałam notatki z całego semestru (z wszystkich przedmiotów of kors), zrobiłam półroczny przegląd kosmetyków, zaczęłam z nową wnikliwością studiować strony ZSK i BU. No i oczywiście gotowałam. Bo tylko dobrze odżywiony mózg jest w stanie prawidłowo wchłaniać wiedzę…

Dzisiejsza propozycja to połączenie mojego ulubionego „sosu” do makaronu i znalezionego w zamrażarce bobu. Naprawdę pyszne! Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że bób może smakować aż tak bardzo. Ta wersja zdecydowanie zwycięża zarówno z tradycyjnym bobem z prażoną tartą bułką, jak i z opcją z cebulką i zasmażką.


FAVA AGLIO, OLIO E PEPERONCINO
½ opakowania mrożonego bobu (ok. 200g)
½ łyżeczki soli
1 łyżka oliwy z oliwek
5 ząbków czosnku
1 ostra papryczka (suszona)
kolorowy pieprz

Bób ugotowałam w osolonej wodzie. W tym czasie na patelnię wlałam oliwę, dodałam pokrojony w plasterki czosnek i papryczkę (UWAGA! Moja papryczka jest bardzo ostra, dlatego nie rozkrawałam jej). Smażyłam, aż czosnek ładnie się zrumienił i zrobiły się z niego takie chrupki. Wyjęłam z sosu papryczkę (normalnie zostawiam pokrojone kawałki chili, ale ta naprawdę jest zbyt pikantna). Bób odcedziłam, wymieszałam z oliwą. Podawałam posypane świeżo mielonym pieprzem.


Pamiętajcie, NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!

I jeszcze na koniec, znowu GaGa:


poniedziałek, 21 stycznia 2013

Chana masala



Zima zapanowała na całego. Nie będę ukrywać, że wyczekiwałam jej z niecierpliwością. Naprawdę lubię zimę (w tym momencie macie czas na chwilkę linczu). Lubię zjeżdżać na sankach z małych (i jeszcze mniejszych) górek, rzucać się w zaspy, robić na śniegu aniołki, urządzać bitwy na śnieżki, jeździć na łyżwach. Lubię świat, który jest przykryty śnieżną kołderką i wygląda tak cukierkowo. Lubię zimowe wieczory, kiedy za oknem pada śnieg, a ja siedzę pod kocykiem z kubkiem pachnącej herbatki (ostatnio zakochałam się w czerwonym rooibosie z pomarańczą) i interesującą książką (yhmmm… no dobra, z nudnym wykładem). Lubię, kiedy na dworze jest kilka stopni mrozu, który szczypie w policzki. Lubię, gdy para wydobywająca się z moich ust zamarza na szaliku i tworzy fantastyczny lodowy wzorek. Lubię obserwować sikorki, które przylatują na kuchenny parapet w poszukiwaniu orzechów i pestek. Lubię patrzeć na kry płynące na powierzchni rzeki (specjalnie poszłam dzisiaj pieszo na zajęcia, żeby zatrzymać się na moście i popatrzeć w dół na Wartę. Jest coś niesamowicie uspokajającego w płynącej wodzie). I lubię to oczekiwanie. Bo jeszcze trochę i śnieg zamieni się w błoto, a od tego już tylko krok do pierwszych oznak wiosny. Do kwitnących drzew, do pączkujących liści, do grzejącego słońca…

Na kolację w mroźny wieczór polecam Chana Masalę – fantastyczny indyjski jednogarnkowiec. Małym nakładem pracy zyskujemy aromatyczne, obłędnie pachnące i smakujące danie. Rozgrzewające przyprawy to jest to, co tygryski lubią najbardziej.


CHANA MASALA
1 duża cebula
3 ząbki czosnku
1 łyżka siemienia lnianego
2 łyżeczki kolendry
2 goździki
¼ łyżeczki kminku
3 ziela angielskie
2 łyżeczki suszonego imbiru
½ łyżeczki kurkumy
2 łyżeczki słodkiej papryki
1/3 łyżeczki cynamonu
¼ łyżeczki gałki muszkatołowej
½ puszki mleka kokosowego
1 puszka pomidorów bez skórki
3 szklanki ugotowanej ciecierzycy


Cebulę pokroiłam w kostkę i zrumieniłam na suchej patelni, czosnek zmiażdżyłam i dodałam do cebuli. Siemię, kolendrę, goździki, ziele angielskie zmieliłam w młynku do kawy i razem z innymi przyprawami wrzuciłam na patelnię. Przesmażałam kilka sekund (aż zaczęło intensywnie pachnieć) i dodałam ciecierzycę. Zalałam zawartość patelni pomidorami i mlekiem koko. Gotowałam ok. 15 minut do połączenia smaków i odparowania sosu. Jadłam z brązowym ryżem i kiszoną kapustą.
Na następny dzień chana masala posłużyła jako nadzienie do podgrzanej bułki i też była pyszna.


Mogłabym Wam doradzić, żebyście zmieniali proporcje przypraw i wykombinowali swoją własną, idealną mieszankę. Ale wiecie co? Lepiej nie ryzykujcie i NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!!!

Na koniec moja ulubiona piosenka z Alternatywnych światów GAGI: