Dzisiaj coś szybkiego, pysznego,
słodkiego i kolorowego. Budyń z nieśmiertelnej jaglanki i buraka. Brak owoców
do porannej kaszy i pozostałości wczorajszego obiadu zaowocowały takim oto
cudem:
I mimo, że ma intensywny ciemnoróżowy kolor nie jest wcale tak bardzo buraczkowy w smaku. Raczej taki zbalansowany, może ciut za słodki, zdecydowanie śniadaniowy.
Składniki:
3 łyżki kaszy jaglanej
1 łyżka rodzynek
¾ szklanki mleka owsianego
1 ugotowany bez soli burak
10 migdałów
Kaszę jaglaną wrzuciłam do
suchego rondelka i prażyłam, aż zrobiła się lekko szklista i zaczęła
przyjemnie, orzechowo pachnieć. Dodałam rodzynki i mleko, zagotowałam. Dodałam
pokrojonego w kostkę buraka i znowu zagotowałam. Wyłączyłam gaz i zostawiłam
pod przykryciem na ok. 25 minut. Kiedy kasza była już miękka zmiksowałam ją na
gładki krem (ewentualnie można dolać trochę wody, jeżeli budyń wyjdzie za
gęsty). Podawałam z posiekanymi migdałami. Następnym razem spróbuję dodać do
masy trochę karobu albo wiórek kokosowych, bo mimo że był pyszny, myślę, że
jeszcze można wzbogacić jego smak.
Już
od miesiąca błąkam się po Poznaniu. Miasto zbytnio się nie zmieniło (no może
ktoś rozkopał Kaponierę, ale to w sumie bardziej ułatwiło mi życie niż utrudniło),
cały czas jest takie, jakie było, a ja jakoś nie mogę się przyzwyczaić. Do
hałasu za oknem, do bloków, bloków i bloków, do pędzących ludzi. Do
ograniczonej ilości zieleni (no dobra, teraz już żółto-czerwoności), do tego,
że kiedy wstaję jest jeszcze ciemno. I do tego, że rozmnożyły mi się szkolne
obowiązki. Tęsknię za moją wsią. Za wolnością, nieograniczonymi widokami i eko-warzywami
prosto z ogródka. Za tym chyba najbardziej ;P Dzisiaj zabrałam się za
rozkrojenie OSTATNIEJ dyni, którą przywiozłam z domu. Dobrze, że już we wtorek
zaczyna mi się listopadowy weekend,
będzie okazja uzupełnić zapasy.
Próbuję
i próbuję, ale ciężko jest mi się ogarnąć. Rano znikam na zajęciach, wracam
dopiero po 17, szybko coś gotuję, uczę się. I jeszcze w między czasie staram
się znaleźć czas na angielski i włoski, na bieganie, na przeczytanie czegoś
poza-szkolnego. Z rozleniwionego wakacyjnego człowieka stałam się nagle
człowiekiem zabieganym i zajętym. Miesiąc aklimatyzacji powinien mi wystarczyć,
ale nadal nie udaje mi się rano wstać z łóżka z entuzjazmem. W końcu się
przyzwyczaję, prawda?
Weekendy
stają się takim momentem oddechu, kiedy mogę zaszyć się w kuchni i
gotować. Dużo gotuję i piekę, robię zapasy na nadchodzące dni, żeby jak
najmniej kombinować w ciągu tygodnia. Wypróbowałam sporo nowych przepisów,
wróciłam do kilku starych, ale jakoś tak nigdy nie złożyło się, żeby
sfotografować efekt końcowy (burczący brzuch na pewno w tym nie pomaga). Aż do
dzisiaj. Kolega przyniósł na zajęcia z chirurgii urazowej zeszyt z GW Palce lizać. Motyw przewodnie – dynie.
Przejrzałam go szybko i jakoś nic mnie nie urzekło. Tylko mignęło mi gdzieś
połączenie dyni z mlekiem kokosowym. Nawet już nie pamiętam czy był to gulasz
czy zupa. Sporo czytałam o tym połączeniu, więc w głowie zaczął pojawiać się nikczemny
plan rozbebeszenia ostatniej dyni,
która czekała w kuchni na swoją kolej. Nie chciało mi się czytać przepisu,
podeszłam do tej zupy totalnie freestylowo. Wyszła ciekawa, orientalny krem. W połączeniu z musem z bobu, razowymi grzankami i pietruszką jest
naprawdę pysznym i rozgrzewającym sposobem na miłe spędzenie jesiennego
popołudnia.
Znacie
to powiedzenie, że potrzeba jest matką wynalazku? Dzisiaj mogłam się przekonać,
że jest ono jak najbardziej prawdziwe. Kiedy zamiast słuchać nudnawego doktorka
na urazówce układałam w głowie plany obiadowe doszłam do wniosku, że nie mam
mleka kokosowego. Szybka wizyta w Biedronce (liczyłam na resztki Tygodnia
Azjatyckiego) i pobliskich delikatesach (mają tam nawet masło migdałowe!) ciut
mnie stłamsiła. Jak mam ugotować zupę z mlekiem kokosowym bez mleka kokosowego? Szybko przeskanowałam gigabajty własnego
mózgu i wymyśliłam. Domowe mleko kokosowe. Bo skoro robię mleko migdałowe,
orzechowe, śmietankę słonecznikową i sezamową to czemu nie zaimprowizować i nie
stworzyć mleczka kokosowego? Nie wyszło do końca gładkie (widać 600W mojego
blendiego to za mało), ale w zupie i tak tego nie czuć. A jego smak i zapach
powalają na kolana. Chyba będę musiała przygotowywać je częściej.
MLECZKO
KOKOSOWE
¾
szklanki wiórków kokosowych
2
szklanki gorącej wody
Szczypta
soli
Wiórki
zalałam szklanką gorącej wody i zostawiłam na ok. 20 minut do namoczenia. Po
tym czasie zaczęłam miksowanie. W sumie trwało ono 3 – 4 minuty, aż mleko było względnie gładkie. W między czasie dolewałam
resztę wody. Jeżeli zależy Wam na mleku bez farfocli
możecie odcedzić je przez gęste sitko lub gazę.
ZUPA DYNIOWA
1/3 - 1/2 dyni
1 łyżka oliwy z oliwek
1 łyżeczka pestek słonecznika
1/2 łyżeczki kolendry
2 kulki ziela angielskiego
1 mała, suszona ostra papryczka
1/2 łyżeczki grubej soli morskiej
Skórka otarta z 1/2 cytryny
2 szklanki mleka kokosowego
Z dyni wydrążyłam nasiona (umyłam
je i wysuszyłam - będą w sam raz do przegryzania w trakcie nauki), obrałam ją
ze skórki i pokroiłam w kostkę. Pewnie zastanawiacie się po co w tym przepisie
pestki słonecznika? Zdradzę Wam mój patent - ułatwiają miksowanie niewielkich
ilości przypraw w młynku do kawy. Tak więc do młynka do kawy wrzuciłam
słonecznik, kolendrę i ziele angielskie. Zmiksowałam na prawie-masło. W dużym
garnku rozgrzałam oliwę, wrzuciłam na nią przyprawowe masło, pociętą w paseczki
papryczkę, sól i skórkę cytrynową. Smażyłam krótko, aż zaczęło intensywnie
pachnieć. Dodałam dynię, całość zalałam mlekiem kokosowym. Dusiłam na małym
ogniu co jakiś czas mieszając. Gdy dynia była już miękka zmiksowałam ją na
krem, musiałam dodać trochę wody, bo zupa wyszła zbyt gęsta.
MUS Z BOBU
2
szklanki ugotowanego bobu (ha! A nie mówiłam, że nadejdzie taki czas, gdy z
niecierpliwością będziemy zaglądać do zamrażarek i słoików?)
½
łyżeczki soli
2
łyżki oliwy z oliwek
Ok.
½ szklanki wody od gotowania bobu
Wszystkie
składniki (bób koniecznie musi być ciepły!) umieściłam w pojemniku i
blendowałam na mus. W razie potrzeby dolewałam wody. Należy pamiętać, że musi
być znacznie rzadszy niż konsystencja, której oczekujemy, bo kiedy ostygnie
mocno stężeje.
I
pamiętajcie: NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!
Na
koniec taki odwkurzający, jesienny
poprawiacz humoru: